Friday 29 October 2010

Papeleo, czyli wycieczka po urzędach/ Papeleo, dealing with unpleasant paperwork

Wygląda na to, że mam już wszystkie formalności za sobą. Jestem już zameldowana, mam NIE, numer Seguridad Social, otworzyłam konto w banku.
Udało mi się załatwić wszystko w dwa dni i to nawet bez jakiś większych komplikacji.
Korzystając z chorobowego Nuno, wybraliśmy się w środę do Ajuntament de Rubí (Ayuntamiento), czyli urzędzie miasta, gdzie należy się zameldować (dostaje się zaświadczenie o zameldowaniu, czyli empadronamiento). Nuno na razie był zameldowany w innej miejscowości, bo musiał być zameldowanym gdzieś, więc teraz przy okazji zmieniliśmy także jego meldunek. Potrzebowaliśmy oryginału umowy o wynajmie mieszkania i już było po sprawie. Trafiliśmy na nową urzędniczkę, która pod okiem bardziej doświadczonej koleżanki uczyła się, więc trochę to trwało. DO tego stwierdziły, że najpierw muszę mieć NIE, żeby się móc zameldować, a my przekonani byliśmy, że potrzebujemy empadronamiento, żeby ubiegać się o NIE.
Nie to Número de identidad de extranjero, czyli numer identyfikacji cudzoziemca, po który należy się udać na komisariat policji, który zajmuje się wydawaniem dokumentów cudzoziemcom.

Należy uzyskać (, tzw.NIE). Wnioski o nadanie numeru składa się na komisariatach policji (Policía Nacional) zajmującymi się wydawaniem dokumentacji dla cudzoziemców. Wydanie NIE, w przypadku mieszkańców Unii, to czysta formalność. Przedstawia się paszport, płaci się 10 euro i staje się posiadaczem numeru wydrukowanego na kartce A4. W większych miastach trzeba też odstać swoje, ale w Rubi załatwiłam wszystko w pół godziny. Na stronie http://www.hiszpania-polonia.eu znalazłam informację, że „Należy pamiętać, że okres oczekiwania na uzyskanie numeru różni się w zależności od miasta, w którym składa się podanie i wynosi od 25 do 40 dni.”, ale musi to być informacja przestarzała, chyba, że tyle się czeka w Madrycie czy Barcelonie. Ja się tylko zdziwiłam, jak policjantka mnie obsługująca nie wiedziała, czy Polska jest w Unii. Smutne, szczególnie, że ona z emigrantami pracuje na co dzień.

Następnym krokiem było wyrobienie numeru Seguridad Social, czyli ubezpieczenie, ale to już następnego dnia, bo urząd Administracji Ubezpieczeń Społecznych otwarty jest tylko do 14. Zameldowana jestem w Rubi, ale to za małe miasto, żeby mieć swój oddział, więc musiałam się udać do Terrassy, gdzie oczywiście zgubiłam się, bo moja komórka się rozładowała, tak więc nie miałam dostępu do GPS-a, a orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną. Z pomocą Nuno, który przez komórkę naprowadził mnie do celu, po skserowaniu NIE i paszportu (bo na miejscu nie chcieli zrobić kopii, a na przykład na policji sami sobie skserowali paszport, tak samo w urzędzie miasta), wypełnieniu formularza, dostałam wydruk z moim numerem ubezpieczenia, który jest konieczny, żeby rozpocząć pracę.

Dzisiaj poszłam otworzyć konto, bo muszę podesłać je moim przyszłym pracodawcom (tak, już udało mi się znaleźć pracę i po krótkim wahaniu, postanowiłam się zaakceptować ofertę, ale więcej o tym w następnym poście). Wczoraj przestudiowaliśmy oferty banków, bo jest pełno promocji dla nowych klientów, którzy otworzą konto, na które będzie wpływać nómina, czyli wypłata. Wybrałam bank, w którym dostaniemy telewizor (którego nie mamy), i w którym mają korzystne warunki, nawet jak się nie bierze pod uwagę prezentu. Dla mnie to w ogóle zaskakujące, że prawie każdy bank ma promocję i że oferują takie prezenty, jak właśnie telewizory, laptopy, ippony, zegarki, czy inne bonusy (zasada im więcej zarabiasz, tym lepszy prezent możesz dostać).
Jedynym minusem banków są godziny otwarcia, bo większość działa od 9 do 14, czasami w piątki dłużej, więc ciężko coś załatwić, jak się ma grafik bez siesty. Aby otworzyć konto należy mieć paszport oraz NIE, oraz umowę z pracy, która potwierdza dochody, albo innego typu dokumenty potwierdzające dochody. Nie podpisałam umowy, ale miałam dosłać numer konta, udało mi się przekonać panią, żeby mi otworzyła konto, a umowę jej doniosę w przyszłym tygodniu. Tak więc mam już konto, wprawdzie z zerowym stanem konta, co potwierdza mi moja książeczka bankowa (u nas się nie używa, więc nie wiem jaki jest polski odpowiednik libreta de banco, więc przetłumaczyłam dosłownie.

Podsumowując: wszystkie formalności potrzebne, aby zacząć pracę w Hiszpanii mam już za sobą. Wszystkie dokumenty uzyskane bezboleśnie i, nie licząc mojego zgubienia się, bezproblemowo. Jak sobie przypomnę Urząd ds. Imigrantów w Bukareszcie, gdzie musiałam się zameldować i jak się to odbyło, to jestem wdzięczna, że jestem w kraju, gdzie nie mam problemu z językiem. Dla tych, co nie słyszeli jeszcze historii: wcale nie jest nigdzie powiedziane, że urzędnicy, którzy na co dzień mają do czynienia z obcokrajowcami mówią po angielsku, ja trafiłam na panią, co tylko po francusku i rumuńsku. Oficjalna strona też tylko po rumuńsku, więc zdobyć zameldowanie to było wyzwanie. W Hiszpanii to błahostka, choć nie wiem, jak jest w przypadku osób, którzy nie znają hiszpańskiego.



It seems that I have all the official paper that I need. I am registered with my municipality, I have NIE, I have, Social Security number, I’ve opened a bank account .
I managed to do everything in two days, and even though it involved 4 different institutions I didn’t have any problems.
As Nuno was on a sick leave till Wednesday, we decided to go to Ajuntament de Rubí (Ayuntamiento), a city hall, to register me and change his empadronamiento (a certificate of registration). Nuno needed to be registered somewhere in order to start working, but now, since we are living in Rubi, he had to change the municipality where he was initially registered. All we needed was a our rental contract and some paperwork to fill in. It took some time, as there was a new clerk working under the supervision of her more experienced colleague, and she took her time with putting all the data in the system. I couldn’t be registered at this time, as apparently I needed to have NIE first, and afterwards to make empadronamiento, and we were sure it was the other way round, that I needed to be registered in order to apply for NIE.
You apply for NIE, Número de Identidad de Extranjero, that is Foreign Identification Number at the National Police Station, to the Departmento de Extranjeros (Foreigners Department). Getting NIE is a pure formality for UE citizens. You need to fill in a form, give them your passport and pay 10 euros at the nearest bank and afterwards you are given your NIE, printed on a sheet of paper. In big cities you may spend some time in a queue, but in Rubi, all the application process took me half an hour including going to the bank. Everything went smoothly, with one detail: a policewomen wasn’t sure if Poland was a UE member. Well, I was surprised, taking in consideration that she was dealing with immigrants on a daily basis.

The next step was to apply for a Social Security number, but since social security offices only work till 2 pm, I had to deal with that on the following day. And I had to go to Terrassa, as Rubi is too small to have one. Of course I got lost, as my mobile died and I had no GPS, and only thanks to Nuno who was navigating me over the phone I managed to reach the office. Then after filling in the form, making the copy of my passport and NIE (they didn’t want to copy it, so I had to find a copy point, at the police station and city hall they were kind enough to make the copies), I got a printout with my Social Security number (which you need in order to start working).

Today I went to open a bank account, cause I was asked to fill an excel file with those sort of information for my future employer (yes, I managed to find a job in two weeks, and I decided to accept the offer, after a short moment of hesitation. More about that in the next post).
Yesterday we studied some banks' offers, because there are plenty of promotions for new customers who decide to open an account on which nómina, that is salary, is credited. I chose a bank that offers a TV (which we do not have), and really good conditions.
Still, it was kind of surprising to see all those bank offers, those gifts such as TV's, laptops, iphones, watches, or other (basically the more you earn, the better gift you can get), only to attract new customers. To open an account you need a passport, NIE, work contract, to justify the income. I was so convincing that I can stop by with the contract next week, as I still haven’t signed it. So I already have an account, with no money on it, but I got my bankbook.
The bad thing here about the banks, ate the opening hours, as most of them work from 9 to 14, sometimes on Fridays there are longer opening hours, but still if you work without siesta time, how can you go to a bank?
In conclusion, I have all the papers and numbers I need to start working in Spain. I got them all without any difficulties, not counting getting lost. It was so much easier than registering in the Immigration Office in Bucharest, where it was quite a challenge when I was able to say only few words in Romanian and there was nobody who spoke English (who said that in the office where they deal with foreigners every day, speaking English should be obligatory?). I don’t know though how it is in Spain for those who don’t speak the language. 

Wednesday 20 October 2010

Pierwszy gość/ First visitor

Tak jak pisałam poprzednio, pierwsza wizyta już za nami. Barcelona jest na tyle interesującym miastem, że spodziewamy się wielu wizyt w naszym grafiku, szczególnie weekendowym. Do Bukaresztu tylko Celina się odważyła przylecieć, a Kasia z Kubą wybrali się w objazdówkę po Rumunii (też odważnie) i zatrzymali się na kilka nocy u mnie. Rodziców nie dało się namówić, Magda miała dużo pracy pod koniec studiów, a dla reszty znajomych stolica Rumunii nie była na tyle interesującym celem podróży.

Barcelona, wprost przeciwnie. Pierwszy wypróbował naszą kanapę współlokator z czasów studenckich Nuno, Rodriguez, który aktualnie mieszka w Madrycie, więc pewnie rewizyta będzie mieć miejsce (przy okazji odwiedzę też Weronikę). Nasz gość przyleciał późną porą w piątek, więc tego dnia zostaliśmy w domu, poszłam wcześniej spać, żeby się chłopaki mogli nagadać.

Na sobotę zaplanowaliśmy zwiedzanie. Żeby dostać się do stacji Ferrocariles (podmiejskie linie kolejowe) musieliśmy przedostać się przez zatłoczony Passeig de Francesc Macià, na którym odbywał się targ z okazji Fira San Galderic, o którym to pisałam we wcześniejszym poście i w którym to uczestniczyło całe miasto. Przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie.
Dojechaliśmy do centrum Barcelony, stacja ferrocariles znajduje się dokładnie tam, gdzie zaczyna się La Rambla lub Las Ramblas (liczba mnoga bierze się stąd, że Rambę tworzy ciąg kilku ulic: Rambla de Canaletes, Rambla dels Estudis, Rambla de Sant Josep, Rambla dels Caputxins oraz Rambla de Santa Monica). Jest to jedno z najpopularniejszych miejsc w Barcelonie, które tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Na Ramblas królują mimowie, wszelkiej maści artyści, którzy prześcigają się w oryginalnych pomysłach na przebrania. To tutaj świętuje się zwycięstwa FC Barcelony. Tutaj też trzeba uważać na kieszonkowców, dla których to wprost idealna miejsce na łowy.
Oto kilka zdjęć ulicy, o której Federico Garcia Lorca, hiszpański poeta powiedział: "Rambla to jedyna ulica na świecie, która mogłaby nie mieć końca".


Na Ramblas znajduje się także jedno z moich ulubionych miejsc, prawdziwa uczta dla zmysłów, czyli Mercat de la Boqueria (czyli targ, bazar, który ma nawet swoją stronę internetową). Pięknie zaaranżowane stragany, z egzotycznymi owocami, które są w Polsce zupełnie nieznane, świeże owoce morza, które się jeszcze ruszają, wędliny i sery, a do tego natłok turystów. Niestety jest to miejsce turystycznie nastawione (widać to między innymi po przygotowanych gotowych sałatkach owocowych, czy sokach), ale mimo tego je uwielbiam. Choć zakupy lepiej robić w innym miejscu, zdecydowanie tańszym, ale tutaj trzeba koniecznie wstąpić (a Boqueria pewnie napiszę jeszcze nieraz, bo miejsce to zasługuje na osobnego posta co najmniej).


Kolejnym punktem naszego spaceru był port a potem spacer nabrzeżem. Pogoda, jak widać dopisywała, bo choć październik, to wielu turystów (typowaliśmy, że byli z Wysp) ubranych było dość skąpo.


W Hiszpanii z reguły jada się dość skąpe śniadania, obowiązkowo na słodko, tak więc po takim spacerze zaczęliśmy myśleć o lunchu. Nuno bardzo chciał iść do jakiejś knajpy serwującej tapas z Galicji, które znalazł w przewodniku, ale miejsce albo nie istnieje, albo nie mogliśmy go znaleźć. Na szczęście po drodze przyuważyliśmy restaurację brazylijską, w której to ostatecznie zjedliśmy feijoadę i picanhę, do tego świeżo wyciśnięty sok z mango albo guarana. Nuno jeszcze zmieścił deser, choć jego mina wskazuje, że kosztowało go sporo, żeby go zjeść do końca. Jako że z dań Brazylijskich jadłam wcześniej picanhę (śmiesznie spolszczać jest nazwy dań w innych językach), tym razem skusiłam się na feijoadę, jedno z popularniejszych dań kuchni brazylijskiej, którą serwuje się w ryżem, farofa (jadalny maniok, korzeń z lasów tropikalnych, wymieszany z mąką kukurydzianą i olejem), czarną fasolą. Picanha to nic innego jak wołowina grillowana na sposób brazylijski. Jedzenie pyszne, a porcje solidne, na pewno więc tam jeszcze wrócimy.


Żeby spalić kalorie przeszliśmy się na Passeig de Gràcia, żeby podziwiać architekturę Gaudiego.


Wieczorem były jakieś niesamowicie ważne mecze (liga portugalska + hiszpańska), które koniecznie trzeba było obejrzeć. A potem salimos de copas, czyli na drinka. Mieliśmy jechać do Barcelony, ale byliśmy za zmęczeni, więc postanowiliśmy odkryć nocne życie Rubi. Rodriguez podsumował, że poszliśmy do BARU, jedynego otwartego chyba o tej porze miejsca w całym Rubi i choć towarzystwo i muzyka odbiegały od naszych gustów, bawiliśmy się całkiem nieźle.
W niedzielę dalszy ciąg zwiedzania, czyli Parc Guell, który znany jest z filmów Smak życia albo Vicky Cristina Barcelona. Z tą różnicą, że na filmach nigdy nie ma tłumu turystów, którzy okupują sławną ławkę.


 Nuno wyszukał restaurację polską, która miała się znajdować niedaleko, ale niestety została już zastąpiona przez jakąś knajpę brazylijską, więc N. pozostał niepocieszony, bo nie mógł zaspokoić swojej tęsknoty za pierogami. Próbowaliśmy znaleźć inne miejsca z kuchnią polską, ale wygląda, że się żadna nie ostała. Pozostaje wyprawa do sklepu z polską żywnością i kupienie pewnie mrożonych pierogów i upieczenie szarlotki.




As I mentioned in my previous post, we already had our first visitor. Barcelona is such an interesting city that we expect many people to come to visit us (depending where they are from, we expect some small gifts, like żubrówka, beirão,or others). It is nice to have friends over for a change, as only Celina was brave enough to visit me in Bucharest, and Kasia with Kuba stopped by when they were on their trip around Romania (also brave escapade). I couldn’t persuade my parents to visit me (well, truth to be told, my mum promised to visit me during spring time, I just left before I could see if she would come), Magda was overloaded with work before graduation, and for the rest, Bucharest didn’t seem to be an interesting destination.

Barcelona, on the contrary, is an attractive city. So this weekend, we had our first guest to try out of our sofa is comfortable enough- Nuno’s ex roommate from the university residency, Rodriguez, who leaves in Madrid so we probably return a visit one day (and I would have a chance to meet with Weronika, who decided to stay there after here Erasmus had finished). He arrived late at night on Friday, so we stayed at home, I even went to bed earlier, so the boys could chat.

On Saturday, we went sightseeing. Getting to the station of Ferrocariles (suburban railway) was a challenge, as we had to get through very crowded Passeig de Francesc Macia where there was a big market, with numerous stands, as it was Fira San Galderic (I wrote about it in the previous post). It looked as if the whole city participated in the event.

Finally, we reached our destination- Pl. Catalunya, where La Rambla begins, or Las Ramblas, as la Rambla is created with several streets: the Rambla de Canaletes, the Rambla dels Estudis, the Rambla de Sant Josep, the Rambla dels Caputxins, and the Rambla de Santa Monica. It is one of the most popular places in Barcelona, always crowded with tourists from all over the world, this street is vibrant and fascinating, at any time- night or day. La Rambla is an ideal place for all sort of artists, one outdoing another when it comes to original ideas for their costumes. It is here where FC Barcelona’s fans celebrate victories of their club. It is here where you have to stay alert all the time, as it is a perfect place for pickpockets.
Here are some photos of the street, of which Federico Garcia Lorca, Spanish poet, said: "The Rambla is the only street in the world, which could never end."


One of my favorites spots is also located on Rambla. Mercat de la Boqueria, a market that has its own web site http://www.boqueria.info/). It is a feast for the senses, you are just amazed with All those colours, smells, shapes. You are overwhelmed by the colourful market stands with exotic fruits that you don’t even know the name, as they are unknown in your country, you are surprised to see such a variety of seafood, that is still moving as it is that fresh... Unfortunately, it is a very touristic place, but hasn’t lost all of its charm. All those nicely arranged stalls, those readymade fruits salads and fruits juices...Of corse, you buy the groceries elsewhere, at much lower price, but it is the place that is a must-see during any tour in Barcelona. I probably will write about Boqueria many times on this blog, this place deserves a separate post.


We continued with our walk, we reached the the Christopher Columbus monument and the port. The weather was really nice, as you can see, with many tourists (we were guessing they were from UK) were sunbathing.


In Spain, you don’t eat much for breakfast (and it is always sth sweet), so after such a walk, all we could think of was a lunch. Nuno found in his guide some bar serving tapas from Galicia, but either the place doesn’t exist anymore, or we couldn’t find it. Fortunately, we passed by a small Brazilian place, where we decided to almocar (lunch).We decided to order feijoada and picanha, freshly squeezed mango juice and guarana. Nuno was even able to eat dessert, Rodriguez and me, just passed on dessert. For those who are not familiar with Brazilian cuisine (I had some contact with it in Portugal), feijoada is one of the most popular dish (according to wikipedia: The Brazilian feijoada is prepared with black turtle beans, with a variety of salted pork and beef products, such as salted pork trimmings (ears, tail, feet), bacon, smoked pork ribs, at least two types of smoked sausage and jerked beef (loin and tongue), it is served with rice, farofa (lightly roasted coarse cassava flour), black beans.
Food was delicious, we were so full afterwards, but we know we will definitely return there one day.


To burn the calories we walked till Passeig de Gracia to admire two buildings designed by Gaudi.


At night there were some extremely important matches (Portuguese and Spanish league), that guy just had to watch. And then salimos de copas, meaning we went out. We were to go to Barcelona, but we were just too tired, so we decided to explore the night life of Rubi. Rodriguez concluded that we went to the bar, as it was the only place open at this hour and while the company and the music were little strange, we still had fun.
On Sunday, sightseeing part two, we went to Parc Guell, which seems to be director’s favourit spot of the city, you may have seen it in “L’auberge espagnole” or lately in “Vicky Cristina Barcelona”. The only difference is that in the movies it is never crowded, and in reality there is always a crowd of tourists who are occupying the famous bench.


Nuno craved for Polish food, he even googled a Polish restaurant that was close to the Park, but unfortunately it has been turned into a brasilian bar. We tried to find another Polish place, but it seems that all are closed, so we have to go to a Polish store to buy some pierogi (probably frozen) so that Nuno can have his dose of Polish food for some time. And I have no choice but to bake a szarlotka.

Monday 18 October 2010

Fira Sant Galderic

Fira to katalońska wersja słowa feria, czyli festiwal, festyn. Każde, nawet najmniejsze, miasteczko hiszpańskie ma swoje święto, może to być dzień patrona miasta, choć każda okazja do świętowania jest dobra. W Rubi, gdzie mieszkamy, 16 października ma miejsce Fira Sant Galderic. Niby w całym mieście wisiały plakaty, ale my oczywiście przypadkiem trafiliśmy na całe wydarzenie (wybieraliśmy się na zwiedzanie Barcelony z naszym pierwszym gościem, ale o tym w następnym poście). W ciągu dnia na głównej ulicy Rubi, wyłączonej z ruchu samochodowego, trwał targ, gdzie wystawiali się lokalni sprzedawcy oferujący tradycyjne katalońskie wyroby- sery, wędliny, słodkie wypieki, miody, nawet mojito (ale na te pobyt był dopiero wieczorem). Galderik to patron rolników, stąd te produkty lokalne. Wyglądało, jakby całe Rubi uczestniczyło w tym zdarzeniu, degustując smakołyki.



Nuno i Rodriguez (zresztą ich miny mówią to same za siebie) zatrzymali się na dłuższą chwilę przy stoisku z żelkami, cukierkami ciągutkami, etc, które później ze smakiem żuli przez całą drogę do Barcelony.



A w niedzielę, dzięki targowi mieliśmy sernik (pastís de formatge) na śniadanie, choć nie tak pyszny jak mamy. I nie tak łatwo było go kupić, bo pan udawał, że nie rozumie mojej mieszanki katalońsko- kastylijskiej.



Fira means in Catalan what feria in Castellano, that is fair, festival, market. In Spain every town, even the smallest one, has its own feria, it might be a day of its patron, or any other occasion that is good to celebrate. In Rubi, where we live, on 16th of October Fira Sant Galderic takes place. Of course there were plenty of posters announcing this event this event, but we somehow missed them and only find out about the fair accidently, on our way to do some sighseeing in BCN with our first guest (more about that in the net post). On the main street, closed for cars, there was a big market, with local vendors offering traditional Catalan treats, cheese, meat, pastries, honey, even mojitos (not that it is typical of Cataluña). Galderic is the saint patron of farmers, that is why there were local food products from the region. It seemed as the whole Rubi’s population was on the street, tasting the food, buying and talking.



Nuno and Rodriguez (as you can see on the photo), were especially interested in one stand, selling sweets, candies, jelly beans, which they afterwards sucked and chewed on the way to Barcelona.

And on Sunday, thanks to the Feria we had a cheesecake (Pastis de formatge) for breakfast, athough not that tasty as my mum’s. It was not easy to buy it, as the confectioner pretended not to understand my phrase that was half in Castilian and half in Catalan.

Wednesday 13 October 2010

Día de la Hispanidad

12 października to święto narodowe w Hiszpanii, upamiętniające dzień, w którym Krzysztof Kolumb przybył do Ameryki. Jako że przypada we wtorek, dla wielu Hiszpanów był to puente (most), czyli po naszemu długi weekend. Niestety, Nuno szedł do pracy w poniedziałek, ale i tak cieszył nas wspólnie spędzony dzień, który spędziliśmy w Barcelonie. Spacer zatłoczoną Ramblą, włóczenie się uliczkami Barri Gòtic, czyli Dzielnicy Gotyckiej, to doskonały sposób na spędzenie kilku godzin.



12th of October is a national holiday in Spain, commemorating the day when Christopher Columbus arrived in America. As this year it falls on Tuesday, it means that many Spanish people enjoy puente (bridge), meaning extended weekend. Unfortunately Nuno had to work on Monday, so no puente for us, but we still enjoyed our free day that we spent in Barcelona. We walked on crowded Ramblas, getting lost in the labyrinth of the streets of Barri Gòtic, just a perfect way to spend few hours.



Monday 11 October 2010

Katalońskiej przygody część kolejna/ Catalan adventure, next part

10 października dokładnie w południe wylądowałam na lotnisku w Gironie, które po rocznym pobycie na Erasmusie w Lleidzie znam jak własną kieszeń (chociaż podczas mojej „nieobecności” rozbudowało się troszkę). Hiszpańska pogoda tego dnia nie dopisała, padało i było zimno. Czyli zdanie ”The rain in Spain stays maliny on the plane” okazało się nieprawdziwe, przynajmniej w tej części Hiszpanii. (Na marginesie: to zdanie było hitem naszego babskiego wypadu do Kraju Basków 3 lata temu, gdzie lało chyba codziennie. W maju, co podobno tam jest standardem.)
Dokładnie po 248 dniach, które spędziłam w Bukareszcie, kilku dniach w domu, gdzie zregenerowałam siły, wróciłam do Katalonii. Wszystko potoczyło się niespodziewanie, ale przecież kiedyś o cichu marzyłam, żeby mieszkać właśnie w Barcelonie. I dziwnym zbiegiem okoliczności, po krótkim epizodzie w Rumunii, to właśnie to miasto jest kolejnym przystankiem na mojej drodze. Mojej i Nuno.
Skoro przy temacie Nuno jesteśmy, to myślałam, że jak już odbiorę bagaże, będzie na mnie czekał. Niekoniecznie z transparentem czy bukietem kwiatów, aż taka wymagająca (czy raczej naiwna) to nie jestem. Niestety, mój portugalski chłopak nie sprawdził wcześniej godzin odjazdów autobusów na lotnisko, więc przyszło mi czekać na lotnisku godzinę. (Mam nadzieję, że wynagrodzi mi to przez udzielanie się aktywne na tym blogu, to może będzie wersja w 3 językach)

Ale potem jazda autobusem, znaną trasą, widok z okna na Sagrada Familia, przejście na stację metra przy Arc de Triomf, przez moment nie czułam się zagubiona, jak to miało miejsce w Bukareszcie, które do końca pozostało miastem, które mnie nie przekonało. Tak więc teraz na planie rzeczy absolutnie koniecznych, jest znalezienie pracy. Ale pozostaję optymistką w tym temacie, wierząc, że skoro przeżyłam to, co przeżyłam w Rumunii, to tutaj, szczególnie po Iberystyce i ze znajomością języków i wsparciem Nuno, po kilku tygodniach moje życie będzie trochę mniej chaotyczne.
Ten blog zawierać będzie moje przemyślenia, obserwacje i ogólnie subiektywne opinie na temat Hiszpanii, będzie także zawierać informacje na temat, co się z nami dzieje, bo blog ten to także mój sposób, aby utrzymać kontakt z rodziną i znajomymi, gdziekolwiek się oni znajdują w tym momencie. Komentarze i maile są mile widziane.



October 10, exactly at noon I landed at Girona airport, the airport that I knew almost like my own pocket after spending one year in Lleida on my Erasmus (although during my "absence" it has expanded a little).Spain welcomed me with clouds and rain, so the phrase “The rain in Spain stays mainly on the plane” turned out to be far from reality, at least in this part of Spain. (This phrase was the hey phrase during our girls' trip to the Pais Vasco three years ago, during which it rained every day. In May, which apparently was something absolutely normal.)
After exactly 248 days that I spent in Bucharest, after spending few days with my family, I’ve come back to Catalonia. It all happened so fast and was totally unexpected, but then I remembered that back in the past, I was secretly dreaming about maybe living in Barcelona one day And oddly enough, after a short adventure in Romania, it is exactly this city that happens to be the next stop in my life. Mine and Nuno’s.

Since I’ve mentioned Nuno, back me arriving to Girona. I thougt that the moment I had my luggage, I would see him waiting for me. Not necessarily with a banner with my name o it or with flowers, I am not that demanding (or naive). Well, I was wrong, as my Portuguese boyfriend hadn’t checked the timetable for the shuttle bus and arrived one hour later than I had landed. I was disappointed. (I hope he makes up for that by being active on this blog so maybe at some point there are 3 language versions).
But then taking a bus, driving a known way to Barcelona, seeing Sagrada Familia from the bus window, going to take a subway next to Arc de Triomf, and not feeling lost, not even for a minute, made me feel happy. Bucharest remained the city in which I never totally felt fine. Now that I am in the city that I like, the first thing on the to-do-list is to find a job. But I try to remain optimist about that, believing that after all the problems I had to overcome in Romania, being a graduate from Hispanic studies, speaking languages and counting with Nuno’s support, after few weeks my life would be little less chaotic.

This blog is where I write down my subjective opinions and observation about Spain, it contains up-to-date information about us, so that I can keep in touch with family and friends, wherever they are. Comments and emails are more than welcome.

Friday 29 October 2010

Papeleo, czyli wycieczka po urzędach/ Papeleo, dealing with unpleasant paperwork

Wygląda na to, że mam już wszystkie formalności za sobą. Jestem już zameldowana, mam NIE, numer Seguridad Social, otworzyłam konto w banku.
Udało mi się załatwić wszystko w dwa dni i to nawet bez jakiś większych komplikacji.
Korzystając z chorobowego Nuno, wybraliśmy się w środę do Ajuntament de Rubí (Ayuntamiento), czyli urzędzie miasta, gdzie należy się zameldować (dostaje się zaświadczenie o zameldowaniu, czyli empadronamiento). Nuno na razie był zameldowany w innej miejscowości, bo musiał być zameldowanym gdzieś, więc teraz przy okazji zmieniliśmy także jego meldunek. Potrzebowaliśmy oryginału umowy o wynajmie mieszkania i już było po sprawie. Trafiliśmy na nową urzędniczkę, która pod okiem bardziej doświadczonej koleżanki uczyła się, więc trochę to trwało. DO tego stwierdziły, że najpierw muszę mieć NIE, żeby się móc zameldować, a my przekonani byliśmy, że potrzebujemy empadronamiento, żeby ubiegać się o NIE.
Nie to Número de identidad de extranjero, czyli numer identyfikacji cudzoziemca, po który należy się udać na komisariat policji, który zajmuje się wydawaniem dokumentów cudzoziemcom.

Należy uzyskać (, tzw.NIE). Wnioski o nadanie numeru składa się na komisariatach policji (Policía Nacional) zajmującymi się wydawaniem dokumentacji dla cudzoziemców. Wydanie NIE, w przypadku mieszkańców Unii, to czysta formalność. Przedstawia się paszport, płaci się 10 euro i staje się posiadaczem numeru wydrukowanego na kartce A4. W większych miastach trzeba też odstać swoje, ale w Rubi załatwiłam wszystko w pół godziny. Na stronie http://www.hiszpania-polonia.eu znalazłam informację, że „Należy pamiętać, że okres oczekiwania na uzyskanie numeru różni się w zależności od miasta, w którym składa się podanie i wynosi od 25 do 40 dni.”, ale musi to być informacja przestarzała, chyba, że tyle się czeka w Madrycie czy Barcelonie. Ja się tylko zdziwiłam, jak policjantka mnie obsługująca nie wiedziała, czy Polska jest w Unii. Smutne, szczególnie, że ona z emigrantami pracuje na co dzień.

Następnym krokiem było wyrobienie numeru Seguridad Social, czyli ubezpieczenie, ale to już następnego dnia, bo urząd Administracji Ubezpieczeń Społecznych otwarty jest tylko do 14. Zameldowana jestem w Rubi, ale to za małe miasto, żeby mieć swój oddział, więc musiałam się udać do Terrassy, gdzie oczywiście zgubiłam się, bo moja komórka się rozładowała, tak więc nie miałam dostępu do GPS-a, a orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną. Z pomocą Nuno, który przez komórkę naprowadził mnie do celu, po skserowaniu NIE i paszportu (bo na miejscu nie chcieli zrobić kopii, a na przykład na policji sami sobie skserowali paszport, tak samo w urzędzie miasta), wypełnieniu formularza, dostałam wydruk z moim numerem ubezpieczenia, który jest konieczny, żeby rozpocząć pracę.

Dzisiaj poszłam otworzyć konto, bo muszę podesłać je moim przyszłym pracodawcom (tak, już udało mi się znaleźć pracę i po krótkim wahaniu, postanowiłam się zaakceptować ofertę, ale więcej o tym w następnym poście). Wczoraj przestudiowaliśmy oferty banków, bo jest pełno promocji dla nowych klientów, którzy otworzą konto, na które będzie wpływać nómina, czyli wypłata. Wybrałam bank, w którym dostaniemy telewizor (którego nie mamy), i w którym mają korzystne warunki, nawet jak się nie bierze pod uwagę prezentu. Dla mnie to w ogóle zaskakujące, że prawie każdy bank ma promocję i że oferują takie prezenty, jak właśnie telewizory, laptopy, ippony, zegarki, czy inne bonusy (zasada im więcej zarabiasz, tym lepszy prezent możesz dostać).
Jedynym minusem banków są godziny otwarcia, bo większość działa od 9 do 14, czasami w piątki dłużej, więc ciężko coś załatwić, jak się ma grafik bez siesty. Aby otworzyć konto należy mieć paszport oraz NIE, oraz umowę z pracy, która potwierdza dochody, albo innego typu dokumenty potwierdzające dochody. Nie podpisałam umowy, ale miałam dosłać numer konta, udało mi się przekonać panią, żeby mi otworzyła konto, a umowę jej doniosę w przyszłym tygodniu. Tak więc mam już konto, wprawdzie z zerowym stanem konta, co potwierdza mi moja książeczka bankowa (u nas się nie używa, więc nie wiem jaki jest polski odpowiednik libreta de banco, więc przetłumaczyłam dosłownie.

Podsumowując: wszystkie formalności potrzebne, aby zacząć pracę w Hiszpanii mam już za sobą. Wszystkie dokumenty uzyskane bezboleśnie i, nie licząc mojego zgubienia się, bezproblemowo. Jak sobie przypomnę Urząd ds. Imigrantów w Bukareszcie, gdzie musiałam się zameldować i jak się to odbyło, to jestem wdzięczna, że jestem w kraju, gdzie nie mam problemu z językiem. Dla tych, co nie słyszeli jeszcze historii: wcale nie jest nigdzie powiedziane, że urzędnicy, którzy na co dzień mają do czynienia z obcokrajowcami mówią po angielsku, ja trafiłam na panią, co tylko po francusku i rumuńsku. Oficjalna strona też tylko po rumuńsku, więc zdobyć zameldowanie to było wyzwanie. W Hiszpanii to błahostka, choć nie wiem, jak jest w przypadku osób, którzy nie znają hiszpańskiego.



It seems that I have all the official paper that I need. I am registered with my municipality, I have NIE, I have, Social Security number, I’ve opened a bank account .
I managed to do everything in two days, and even though it involved 4 different institutions I didn’t have any problems.
As Nuno was on a sick leave till Wednesday, we decided to go to Ajuntament de Rubí (Ayuntamiento), a city hall, to register me and change his empadronamiento (a certificate of registration). Nuno needed to be registered somewhere in order to start working, but now, since we are living in Rubi, he had to change the municipality where he was initially registered. All we needed was a our rental contract and some paperwork to fill in. It took some time, as there was a new clerk working under the supervision of her more experienced colleague, and she took her time with putting all the data in the system. I couldn’t be registered at this time, as apparently I needed to have NIE first, and afterwards to make empadronamiento, and we were sure it was the other way round, that I needed to be registered in order to apply for NIE.
You apply for NIE, Número de Identidad de Extranjero, that is Foreign Identification Number at the National Police Station, to the Departmento de Extranjeros (Foreigners Department). Getting NIE is a pure formality for UE citizens. You need to fill in a form, give them your passport and pay 10 euros at the nearest bank and afterwards you are given your NIE, printed on a sheet of paper. In big cities you may spend some time in a queue, but in Rubi, all the application process took me half an hour including going to the bank. Everything went smoothly, with one detail: a policewomen wasn’t sure if Poland was a UE member. Well, I was surprised, taking in consideration that she was dealing with immigrants on a daily basis.

The next step was to apply for a Social Security number, but since social security offices only work till 2 pm, I had to deal with that on the following day. And I had to go to Terrassa, as Rubi is too small to have one. Of course I got lost, as my mobile died and I had no GPS, and only thanks to Nuno who was navigating me over the phone I managed to reach the office. Then after filling in the form, making the copy of my passport and NIE (they didn’t want to copy it, so I had to find a copy point, at the police station and city hall they were kind enough to make the copies), I got a printout with my Social Security number (which you need in order to start working).

Today I went to open a bank account, cause I was asked to fill an excel file with those sort of information for my future employer (yes, I managed to find a job in two weeks, and I decided to accept the offer, after a short moment of hesitation. More about that in the next post).
Yesterday we studied some banks' offers, because there are plenty of promotions for new customers who decide to open an account on which nómina, that is salary, is credited. I chose a bank that offers a TV (which we do not have), and really good conditions.
Still, it was kind of surprising to see all those bank offers, those gifts such as TV's, laptops, iphones, watches, or other (basically the more you earn, the better gift you can get), only to attract new customers. To open an account you need a passport, NIE, work contract, to justify the income. I was so convincing that I can stop by with the contract next week, as I still haven’t signed it. So I already have an account, with no money on it, but I got my bankbook.
The bad thing here about the banks, ate the opening hours, as most of them work from 9 to 14, sometimes on Fridays there are longer opening hours, but still if you work without siesta time, how can you go to a bank?
In conclusion, I have all the papers and numbers I need to start working in Spain. I got them all without any difficulties, not counting getting lost. It was so much easier than registering in the Immigration Office in Bucharest, where it was quite a challenge when I was able to say only few words in Romanian and there was nobody who spoke English (who said that in the office where they deal with foreigners every day, speaking English should be obligatory?). I don’t know though how it is in Spain for those who don’t speak the language. 

Wednesday 20 October 2010

Pierwszy gość/ First visitor

Tak jak pisałam poprzednio, pierwsza wizyta już za nami. Barcelona jest na tyle interesującym miastem, że spodziewamy się wielu wizyt w naszym grafiku, szczególnie weekendowym. Do Bukaresztu tylko Celina się odważyła przylecieć, a Kasia z Kubą wybrali się w objazdówkę po Rumunii (też odważnie) i zatrzymali się na kilka nocy u mnie. Rodziców nie dało się namówić, Magda miała dużo pracy pod koniec studiów, a dla reszty znajomych stolica Rumunii nie była na tyle interesującym celem podróży.

Barcelona, wprost przeciwnie. Pierwszy wypróbował naszą kanapę współlokator z czasów studenckich Nuno, Rodriguez, który aktualnie mieszka w Madrycie, więc pewnie rewizyta będzie mieć miejsce (przy okazji odwiedzę też Weronikę). Nasz gość przyleciał późną porą w piątek, więc tego dnia zostaliśmy w domu, poszłam wcześniej spać, żeby się chłopaki mogli nagadać.

Na sobotę zaplanowaliśmy zwiedzanie. Żeby dostać się do stacji Ferrocariles (podmiejskie linie kolejowe) musieliśmy przedostać się przez zatłoczony Passeig de Francesc Macià, na którym odbywał się targ z okazji Fira San Galderic, o którym to pisałam we wcześniejszym poście i w którym to uczestniczyło całe miasto. Przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie.
Dojechaliśmy do centrum Barcelony, stacja ferrocariles znajduje się dokładnie tam, gdzie zaczyna się La Rambla lub Las Ramblas (liczba mnoga bierze się stąd, że Rambę tworzy ciąg kilku ulic: Rambla de Canaletes, Rambla dels Estudis, Rambla de Sant Josep, Rambla dels Caputxins oraz Rambla de Santa Monica). Jest to jedno z najpopularniejszych miejsc w Barcelonie, które tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Na Ramblas królują mimowie, wszelkiej maści artyści, którzy prześcigają się w oryginalnych pomysłach na przebrania. To tutaj świętuje się zwycięstwa FC Barcelony. Tutaj też trzeba uważać na kieszonkowców, dla których to wprost idealna miejsce na łowy.
Oto kilka zdjęć ulicy, o której Federico Garcia Lorca, hiszpański poeta powiedział: "Rambla to jedyna ulica na świecie, która mogłaby nie mieć końca".


Na Ramblas znajduje się także jedno z moich ulubionych miejsc, prawdziwa uczta dla zmysłów, czyli Mercat de la Boqueria (czyli targ, bazar, który ma nawet swoją stronę internetową). Pięknie zaaranżowane stragany, z egzotycznymi owocami, które są w Polsce zupełnie nieznane, świeże owoce morza, które się jeszcze ruszają, wędliny i sery, a do tego natłok turystów. Niestety jest to miejsce turystycznie nastawione (widać to między innymi po przygotowanych gotowych sałatkach owocowych, czy sokach), ale mimo tego je uwielbiam. Choć zakupy lepiej robić w innym miejscu, zdecydowanie tańszym, ale tutaj trzeba koniecznie wstąpić (a Boqueria pewnie napiszę jeszcze nieraz, bo miejsce to zasługuje na osobnego posta co najmniej).


Kolejnym punktem naszego spaceru był port a potem spacer nabrzeżem. Pogoda, jak widać dopisywała, bo choć październik, to wielu turystów (typowaliśmy, że byli z Wysp) ubranych było dość skąpo.


W Hiszpanii z reguły jada się dość skąpe śniadania, obowiązkowo na słodko, tak więc po takim spacerze zaczęliśmy myśleć o lunchu. Nuno bardzo chciał iść do jakiejś knajpy serwującej tapas z Galicji, które znalazł w przewodniku, ale miejsce albo nie istnieje, albo nie mogliśmy go znaleźć. Na szczęście po drodze przyuważyliśmy restaurację brazylijską, w której to ostatecznie zjedliśmy feijoadę i picanhę, do tego świeżo wyciśnięty sok z mango albo guarana. Nuno jeszcze zmieścił deser, choć jego mina wskazuje, że kosztowało go sporo, żeby go zjeść do końca. Jako że z dań Brazylijskich jadłam wcześniej picanhę (śmiesznie spolszczać jest nazwy dań w innych językach), tym razem skusiłam się na feijoadę, jedno z popularniejszych dań kuchni brazylijskiej, którą serwuje się w ryżem, farofa (jadalny maniok, korzeń z lasów tropikalnych, wymieszany z mąką kukurydzianą i olejem), czarną fasolą. Picanha to nic innego jak wołowina grillowana na sposób brazylijski. Jedzenie pyszne, a porcje solidne, na pewno więc tam jeszcze wrócimy.


Żeby spalić kalorie przeszliśmy się na Passeig de Gràcia, żeby podziwiać architekturę Gaudiego.


Wieczorem były jakieś niesamowicie ważne mecze (liga portugalska + hiszpańska), które koniecznie trzeba było obejrzeć. A potem salimos de copas, czyli na drinka. Mieliśmy jechać do Barcelony, ale byliśmy za zmęczeni, więc postanowiliśmy odkryć nocne życie Rubi. Rodriguez podsumował, że poszliśmy do BARU, jedynego otwartego chyba o tej porze miejsca w całym Rubi i choć towarzystwo i muzyka odbiegały od naszych gustów, bawiliśmy się całkiem nieźle.
W niedzielę dalszy ciąg zwiedzania, czyli Parc Guell, który znany jest z filmów Smak życia albo Vicky Cristina Barcelona. Z tą różnicą, że na filmach nigdy nie ma tłumu turystów, którzy okupują sławną ławkę.


 Nuno wyszukał restaurację polską, która miała się znajdować niedaleko, ale niestety została już zastąpiona przez jakąś knajpę brazylijską, więc N. pozostał niepocieszony, bo nie mógł zaspokoić swojej tęsknoty za pierogami. Próbowaliśmy znaleźć inne miejsca z kuchnią polską, ale wygląda, że się żadna nie ostała. Pozostaje wyprawa do sklepu z polską żywnością i kupienie pewnie mrożonych pierogów i upieczenie szarlotki.




As I mentioned in my previous post, we already had our first visitor. Barcelona is such an interesting city that we expect many people to come to visit us (depending where they are from, we expect some small gifts, like żubrówka, beirão,or others). It is nice to have friends over for a change, as only Celina was brave enough to visit me in Bucharest, and Kasia with Kuba stopped by when they were on their trip around Romania (also brave escapade). I couldn’t persuade my parents to visit me (well, truth to be told, my mum promised to visit me during spring time, I just left before I could see if she would come), Magda was overloaded with work before graduation, and for the rest, Bucharest didn’t seem to be an interesting destination.

Barcelona, on the contrary, is an attractive city. So this weekend, we had our first guest to try out of our sofa is comfortable enough- Nuno’s ex roommate from the university residency, Rodriguez, who leaves in Madrid so we probably return a visit one day (and I would have a chance to meet with Weronika, who decided to stay there after here Erasmus had finished). He arrived late at night on Friday, so we stayed at home, I even went to bed earlier, so the boys could chat.

On Saturday, we went sightseeing. Getting to the station of Ferrocariles (suburban railway) was a challenge, as we had to get through very crowded Passeig de Francesc Macia where there was a big market, with numerous stands, as it was Fira San Galderic (I wrote about it in the previous post). It looked as if the whole city participated in the event.

Finally, we reached our destination- Pl. Catalunya, where La Rambla begins, or Las Ramblas, as la Rambla is created with several streets: the Rambla de Canaletes, the Rambla dels Estudis, the Rambla de Sant Josep, the Rambla dels Caputxins, and the Rambla de Santa Monica. It is one of the most popular places in Barcelona, always crowded with tourists from all over the world, this street is vibrant and fascinating, at any time- night or day. La Rambla is an ideal place for all sort of artists, one outdoing another when it comes to original ideas for their costumes. It is here where FC Barcelona’s fans celebrate victories of their club. It is here where you have to stay alert all the time, as it is a perfect place for pickpockets.
Here are some photos of the street, of which Federico Garcia Lorca, Spanish poet, said: "The Rambla is the only street in the world, which could never end."


One of my favorites spots is also located on Rambla. Mercat de la Boqueria, a market that has its own web site http://www.boqueria.info/). It is a feast for the senses, you are just amazed with All those colours, smells, shapes. You are overwhelmed by the colourful market stands with exotic fruits that you don’t even know the name, as they are unknown in your country, you are surprised to see such a variety of seafood, that is still moving as it is that fresh... Unfortunately, it is a very touristic place, but hasn’t lost all of its charm. All those nicely arranged stalls, those readymade fruits salads and fruits juices...Of corse, you buy the groceries elsewhere, at much lower price, but it is the place that is a must-see during any tour in Barcelona. I probably will write about Boqueria many times on this blog, this place deserves a separate post.


We continued with our walk, we reached the the Christopher Columbus monument and the port. The weather was really nice, as you can see, with many tourists (we were guessing they were from UK) were sunbathing.


In Spain, you don’t eat much for breakfast (and it is always sth sweet), so after such a walk, all we could think of was a lunch. Nuno found in his guide some bar serving tapas from Galicia, but either the place doesn’t exist anymore, or we couldn’t find it. Fortunately, we passed by a small Brazilian place, where we decided to almocar (lunch).We decided to order feijoada and picanha, freshly squeezed mango juice and guarana. Nuno was even able to eat dessert, Rodriguez and me, just passed on dessert. For those who are not familiar with Brazilian cuisine (I had some contact with it in Portugal), feijoada is one of the most popular dish (according to wikipedia: The Brazilian feijoada is prepared with black turtle beans, with a variety of salted pork and beef products, such as salted pork trimmings (ears, tail, feet), bacon, smoked pork ribs, at least two types of smoked sausage and jerked beef (loin and tongue), it is served with rice, farofa (lightly roasted coarse cassava flour), black beans.
Food was delicious, we were so full afterwards, but we know we will definitely return there one day.


To burn the calories we walked till Passeig de Gracia to admire two buildings designed by Gaudi.


At night there were some extremely important matches (Portuguese and Spanish league), that guy just had to watch. And then salimos de copas, meaning we went out. We were to go to Barcelona, but we were just too tired, so we decided to explore the night life of Rubi. Rodriguez concluded that we went to the bar, as it was the only place open at this hour and while the company and the music were little strange, we still had fun.
On Sunday, sightseeing part two, we went to Parc Guell, which seems to be director’s favourit spot of the city, you may have seen it in “L’auberge espagnole” or lately in “Vicky Cristina Barcelona”. The only difference is that in the movies it is never crowded, and in reality there is always a crowd of tourists who are occupying the famous bench.


Nuno craved for Polish food, he even googled a Polish restaurant that was close to the Park, but unfortunately it has been turned into a brasilian bar. We tried to find another Polish place, but it seems that all are closed, so we have to go to a Polish store to buy some pierogi (probably frozen) so that Nuno can have his dose of Polish food for some time. And I have no choice but to bake a szarlotka.

Monday 18 October 2010

Fira Sant Galderic

Fira to katalońska wersja słowa feria, czyli festiwal, festyn. Każde, nawet najmniejsze, miasteczko hiszpańskie ma swoje święto, może to być dzień patrona miasta, choć każda okazja do świętowania jest dobra. W Rubi, gdzie mieszkamy, 16 października ma miejsce Fira Sant Galderic. Niby w całym mieście wisiały plakaty, ale my oczywiście przypadkiem trafiliśmy na całe wydarzenie (wybieraliśmy się na zwiedzanie Barcelony z naszym pierwszym gościem, ale o tym w następnym poście). W ciągu dnia na głównej ulicy Rubi, wyłączonej z ruchu samochodowego, trwał targ, gdzie wystawiali się lokalni sprzedawcy oferujący tradycyjne katalońskie wyroby- sery, wędliny, słodkie wypieki, miody, nawet mojito (ale na te pobyt był dopiero wieczorem). Galderik to patron rolników, stąd te produkty lokalne. Wyglądało, jakby całe Rubi uczestniczyło w tym zdarzeniu, degustując smakołyki.



Nuno i Rodriguez (zresztą ich miny mówią to same za siebie) zatrzymali się na dłuższą chwilę przy stoisku z żelkami, cukierkami ciągutkami, etc, które później ze smakiem żuli przez całą drogę do Barcelony.



A w niedzielę, dzięki targowi mieliśmy sernik (pastís de formatge) na śniadanie, choć nie tak pyszny jak mamy. I nie tak łatwo było go kupić, bo pan udawał, że nie rozumie mojej mieszanki katalońsko- kastylijskiej.



Fira means in Catalan what feria in Castellano, that is fair, festival, market. In Spain every town, even the smallest one, has its own feria, it might be a day of its patron, or any other occasion that is good to celebrate. In Rubi, where we live, on 16th of October Fira Sant Galderic takes place. Of course there were plenty of posters announcing this event this event, but we somehow missed them and only find out about the fair accidently, on our way to do some sighseeing in BCN with our first guest (more about that in the net post). On the main street, closed for cars, there was a big market, with local vendors offering traditional Catalan treats, cheese, meat, pastries, honey, even mojitos (not that it is typical of Cataluña). Galderic is the saint patron of farmers, that is why there were local food products from the region. It seemed as the whole Rubi’s population was on the street, tasting the food, buying and talking.



Nuno and Rodriguez (as you can see on the photo), were especially interested in one stand, selling sweets, candies, jelly beans, which they afterwards sucked and chewed on the way to Barcelona.

And on Sunday, thanks to the Feria we had a cheesecake (Pastis de formatge) for breakfast, athough not that tasty as my mum’s. It was not easy to buy it, as the confectioner pretended not to understand my phrase that was half in Castilian and half in Catalan.

Wednesday 13 October 2010

Día de la Hispanidad

12 października to święto narodowe w Hiszpanii, upamiętniające dzień, w którym Krzysztof Kolumb przybył do Ameryki. Jako że przypada we wtorek, dla wielu Hiszpanów był to puente (most), czyli po naszemu długi weekend. Niestety, Nuno szedł do pracy w poniedziałek, ale i tak cieszył nas wspólnie spędzony dzień, który spędziliśmy w Barcelonie. Spacer zatłoczoną Ramblą, włóczenie się uliczkami Barri Gòtic, czyli Dzielnicy Gotyckiej, to doskonały sposób na spędzenie kilku godzin.



12th of October is a national holiday in Spain, commemorating the day when Christopher Columbus arrived in America. As this year it falls on Tuesday, it means that many Spanish people enjoy puente (bridge), meaning extended weekend. Unfortunately Nuno had to work on Monday, so no puente for us, but we still enjoyed our free day that we spent in Barcelona. We walked on crowded Ramblas, getting lost in the labyrinth of the streets of Barri Gòtic, just a perfect way to spend few hours.



Monday 11 October 2010

Katalońskiej przygody część kolejna/ Catalan adventure, next part

10 października dokładnie w południe wylądowałam na lotnisku w Gironie, które po rocznym pobycie na Erasmusie w Lleidzie znam jak własną kieszeń (chociaż podczas mojej „nieobecności” rozbudowało się troszkę). Hiszpańska pogoda tego dnia nie dopisała, padało i było zimno. Czyli zdanie ”The rain in Spain stays maliny on the plane” okazało się nieprawdziwe, przynajmniej w tej części Hiszpanii. (Na marginesie: to zdanie było hitem naszego babskiego wypadu do Kraju Basków 3 lata temu, gdzie lało chyba codziennie. W maju, co podobno tam jest standardem.)
Dokładnie po 248 dniach, które spędziłam w Bukareszcie, kilku dniach w domu, gdzie zregenerowałam siły, wróciłam do Katalonii. Wszystko potoczyło się niespodziewanie, ale przecież kiedyś o cichu marzyłam, żeby mieszkać właśnie w Barcelonie. I dziwnym zbiegiem okoliczności, po krótkim epizodzie w Rumunii, to właśnie to miasto jest kolejnym przystankiem na mojej drodze. Mojej i Nuno.
Skoro przy temacie Nuno jesteśmy, to myślałam, że jak już odbiorę bagaże, będzie na mnie czekał. Niekoniecznie z transparentem czy bukietem kwiatów, aż taka wymagająca (czy raczej naiwna) to nie jestem. Niestety, mój portugalski chłopak nie sprawdził wcześniej godzin odjazdów autobusów na lotnisko, więc przyszło mi czekać na lotnisku godzinę. (Mam nadzieję, że wynagrodzi mi to przez udzielanie się aktywne na tym blogu, to może będzie wersja w 3 językach)

Ale potem jazda autobusem, znaną trasą, widok z okna na Sagrada Familia, przejście na stację metra przy Arc de Triomf, przez moment nie czułam się zagubiona, jak to miało miejsce w Bukareszcie, które do końca pozostało miastem, które mnie nie przekonało. Tak więc teraz na planie rzeczy absolutnie koniecznych, jest znalezienie pracy. Ale pozostaję optymistką w tym temacie, wierząc, że skoro przeżyłam to, co przeżyłam w Rumunii, to tutaj, szczególnie po Iberystyce i ze znajomością języków i wsparciem Nuno, po kilku tygodniach moje życie będzie trochę mniej chaotyczne.
Ten blog zawierać będzie moje przemyślenia, obserwacje i ogólnie subiektywne opinie na temat Hiszpanii, będzie także zawierać informacje na temat, co się z nami dzieje, bo blog ten to także mój sposób, aby utrzymać kontakt z rodziną i znajomymi, gdziekolwiek się oni znajdują w tym momencie. Komentarze i maile są mile widziane.



October 10, exactly at noon I landed at Girona airport, the airport that I knew almost like my own pocket after spending one year in Lleida on my Erasmus (although during my "absence" it has expanded a little).Spain welcomed me with clouds and rain, so the phrase “The rain in Spain stays mainly on the plane” turned out to be far from reality, at least in this part of Spain. (This phrase was the hey phrase during our girls' trip to the Pais Vasco three years ago, during which it rained every day. In May, which apparently was something absolutely normal.)
After exactly 248 days that I spent in Bucharest, after spending few days with my family, I’ve come back to Catalonia. It all happened so fast and was totally unexpected, but then I remembered that back in the past, I was secretly dreaming about maybe living in Barcelona one day And oddly enough, after a short adventure in Romania, it is exactly this city that happens to be the next stop in my life. Mine and Nuno’s.

Since I’ve mentioned Nuno, back me arriving to Girona. I thougt that the moment I had my luggage, I would see him waiting for me. Not necessarily with a banner with my name o it or with flowers, I am not that demanding (or naive). Well, I was wrong, as my Portuguese boyfriend hadn’t checked the timetable for the shuttle bus and arrived one hour later than I had landed. I was disappointed. (I hope he makes up for that by being active on this blog so maybe at some point there are 3 language versions).
But then taking a bus, driving a known way to Barcelona, seeing Sagrada Familia from the bus window, going to take a subway next to Arc de Triomf, and not feeling lost, not even for a minute, made me feel happy. Bucharest remained the city in which I never totally felt fine. Now that I am in the city that I like, the first thing on the to-do-list is to find a job. But I try to remain optimist about that, believing that after all the problems I had to overcome in Romania, being a graduate from Hispanic studies, speaking languages and counting with Nuno’s support, after few weeks my life would be little less chaotic.

This blog is where I write down my subjective opinions and observation about Spain, it contains up-to-date information about us, so that I can keep in touch with family and friends, wherever they are. Comments and emails are more than welcome.